Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Nowa polska komedia „Mayday”: Poczucie humoru, które dnia nie robi

Redakcja
Przeniesienie teatralnej farsy, szczególnego gatunku szaleństwa, na kinowy ekran jest niezwykle trudne. Polska filmowa adaptacja brytyjskiej sztuki „Mayday” dowodzi, że gwoździem do trumny takiego przedsięwzięcia staje się zwyczajny brak gustu.

Komedia „Mayday”, znana również ze scen łódzkich teatrów Powszechnego i Nowego, to największe komercyjne osiągnięcie jej autora, Brytyjczyka Raya Cooneya. Sztuka, która miała premierę w 1983 roku, grana jest do dzisiaj na całym niemal świecie i cieszy się niesłabnącym powodzeniem; ma nawet swoją angielską filmową wersję, która jednak nie okazała się wielkim sukcesem. Farsa, jak to farsa - bawi natłokiem nagromadzonych bzdur, ale gdy w teatrze, gdzie umowność sytuacji, konwencja, kontakt z żywymi aktorami, reagującymi na nastroje publiczności oraz precyzyjne tempo inscenizacji, zespołowość teatralnej machiny i sceniczny sznyt ułatwiają odbiór gatunku, sprawiając, iż się on tam sprawdza, to w kinie, tworzącym ułudę realności świata, do którego „wciągani” są widzowie, wyostrza się sztuczność farsy, inny niż w teatrze sposób narracji wydobywa wszelkie szwy, dowcip spłaszcza się do grubości ekranu. Całość zamienia się zaś w koszmar, gdy do literackiego żartu opartego na komedii omyłek i trzaskaniu drzwiami twórcy postanowią dodać własne wygłupy. A Sam Akina i scenarzyści dodali, niestety dużo...

Bohaterem „Maydaya” jest taksówkarz-bigamista. W wersji teatralnej to uroczy lowelas, krążący pomiędzy dwoma domami i żonami, dzięki sprawnej organizacji czasu i zasypywaniu partnerek kłamstewkami - w jego mniemaniu, dla ich dobra. W rodzimym filmie jest to już nieco wyleniały, prozaiczny, nienasycony seksualnie oszust, dla którego dwie małżonki stanowią raczej obciążenie, niż miłosne spełnienie. Janek Kowalski ma w taksówce sumiennie prowadzony kalendarz, który umożliwia mu łagodne przejście od poranka z żoną Marysią w nowym domu na obrzeżach Warszawy do wieczoru z żoną Basią w mieszkaniu w stolicy. System działa kilka lat, aż stuknięty przez chuliganów w głowę Janek traci przytomność, ląduje w szpitalu, wypada z rytmu, w dodatku zostaje okradziony z przypadkowo pozostawionych w jego samochodzie gangsterskich pieniędzy. Teraz, by wytłumaczyć swoją nieobecność obu żonom (a i ocalić głowę z łap bandytów) potrzebne będą nie drobne bujdy, ale całe kaskady wymysłów, kłamstw, sztuczek. Oraz przyjaciel Staszek, tworzący je na poczekaniu.

Anegdotę, wokół której został zbudowany film, nienachalne umiejscowienie jej w polskiej rzeczywistości, poprawnościowe naleciałości współczesności dałoby się jeszcze jakoś obronić, ale ból tego, co boleć może wywołuje poziom humoru, którym nas się tu epatuje. Realizatorzy jak chłopcy na szkolnym korytarzu cieszą się z licznych językowych dwuznaczności erotycznych, w nieskończoność ciągną (ha, ha) zabawę gastrycznymi problemami jednego z bohaterów, a jako puenty żartów stosują najpopularniejsze polskie przekleństwo. Sceniczny dowcip sytuacyjny zamienia się tu w nieznośną i grubo ciosaną zgrywę. Gdy trzeba, pan poudaje nierozgarniętego rolnika spod Łodzi, a puszysta pani będzie gwiazdą weselnego seksu oralnego w toalecie. I czy naprawdę ciągle musimy udowadniać, że rodaków niepomiernie śmieszy, gdy dwóch mężczyzn w niezręcznej sytuacji bierze się za parę gejów? I co jest już naprawdę zabawne, przy całym tym wysiłku film długimi fragmentami traci istotę farsy, czyli biegłość, przed czym nie ratuje nawet znaczące dla akcji bieganie po torze wyścigów konnych.

Zadziwiająco chętnie w tego rodzaju produkcjach bierze udział Piotr Adamczyk i może dlatego nie jest w stanie zaproponować już niczego nowego poza paroma tym samymi grepsami i nagimi pośladkami. Do pewnego stopnia filmowym komediowym odkryciem jest Adam Woronowicz, który przynajmniej bawi się swoją rolą i pozwala sobie na celnie wyważoną brawurę. Panie - Weronika Książkiewicz i Anna Dereszowska - pozostają ekranowymi ozdobnikami i nie wykraczają poza schematyczne przedstawienie kategorycznej bizneswoman z kieliszkiem wina w dłoni i rozanielonej trzpiotki. Nawet chwile, w których mają pokazać swoją odmienną twarz, nie wprowadzają nowych emocji. Nie do końca wykorzystaną szansą jest występ Andrzeja Grabowskiego w roli policjanta, budowanej w zgrabnej kontrze wobec postaci „Gebelsa”.

I w tym kontekście nie powinno dziwić, że z ekranu rozbrzmiewa hit „Ona tańczy dla mnie”. Przy którym najlepiej się bawią ci, którzy twierdzą, że to muzyka nie ich sfer. Nastała epoka Kabaretu Strasznych Panów...

Mayday Polska komedia, reż. Sam Akina, wyst. Piotr Adamczyk, Adam Woronowicz | OCENA ★★☆☆☆☆

od 7 lat
Wideo

echodnia Drugi dzień na planie Ojca Mateusza

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: Nowa polska komedia „Mayday”: Poczucie humoru, które dnia nie robi - Dziennik Łódzki

Wróć na lodz.naszemiasto.pl Nasze Miasto